Wyznawcy Jezusa z Nazaretu, których znakiem rozpoznawczym stała się wiara w zmartwychwstanie, w pierwszych wiekach naszej ery odrzucili absurdalne pogańskie praktyki i uczynili z liturgii pogrzebu modlitwę pełną nadziei.
Już w II. wieku po Chrystusie, Arystydes w liście do cesarza Antonina Piusa pisał, że „chrześcijanie poznali prawdę głębiej niż inne ludy. Oddają bowiem cześć prawdziwemu Bogu, Stwórcy wszechrzeczy, którego mocą wszystko istnieje i od którego wszystko zależy. […] Jeśli ktoś sprawiedliwy zejdzie z tego świata, radują się, składają Bogu dzięki i odprowadzają zmarłego, jak gdyby przenosił się w inne miejsce”. Jak wynika z tej relacji, wierni spod znaku ryby nie tylko nie kłaniają się bałwanom i nie aprobują urągających rozumowi zabobonów, ale wyróżniają się wyjątkowym podejściem do zjawiska śmierci.
Pierwszy rytuał rzymski — Ordo Romanus, z przełomu VII i VIII wieku, w części poświęconej pogrzebowi chrześcijanina zaleca, aby w „chwili odejścia z tego świata” udzielić konającemu sakramentów świętych, zaś bezpośrednio po śmierci odmawiać responsorium „Subvenite, Sancti Dei”.
„Przybądźcie z nieba na głos naszych modlitw, | mieszkańcy chwały, wszyscy Święci Boży;
Z obłoków jasnych zejdźcie aniołowie, | z rzeszą zbawionych spieszcie na spotkanie.”
Jest to jeden z najwspanialszych hymnów religijnych, który ukazuje społeczną wizję zbawienia i witalność rezydentów nieba. Nie ma w nim niczego z klimatu sali sądowej, surowości boskiego trybunału, chłodnego tunelu ze światełkiem u wylotu, czy też dusz, błąkających się po bezdrożach zaświatów. Jest natomiast świetlany orszak życzliwych postaci, które wychodzą na powitanie chrześcijańskiej duszy.
Św. Augustyn, zmarły w 430 roku w Hipponie zalecał, aby uczniowie Chrystusa pozostawali skupieni na sprawach odnoszących się do wieczności i jedynie w niezbędnym zakresie brali udział w życiu królestwa ziemskiego. Z czasem nieufność chrześcijan wobec fałszywych obietnic stworzenia raju na ziemi stała się ich wizytówką. Powszechnie uchodzili za kosmopolitów, ateistów i wichrzycieli. Natomiast ich młody Kościół rozwijał się w ostrej konfrontacji zarówno ze starozakonną świątynią, jak i rzymskim kultem imperialnym.
Anonimowy autor listu do Diogneta z II wieku, który został odnaleziony wśród pism greckiego filozofa, św. Justyna kieruje do obywateli rzymskich następujące słowa: „Ci natomiast bogowie, których teraz czcicie, czyż nie mogliby pod ręką ludzką przemienić się w zwykłe sprzęty? Czyż nie są oni wszyscy głusi, ślepi, pozbawieni życia, czucia i możliwości ruchu? Czyż wszyscy nie gniją, nie niszczeją? Oto, co nazywacie bogami, czemu służycie, czemu cześć oddajecie! W końcu sami się do nich upodobnicie.”
Także współcześnie, po upływie blisko dwóch tysięcy lat wielu ludzi pozwala uwodzić się obietnicom sztucznych rajów, wielbi sterydowych idoli, gustuje w jarmarcznych talizmanach. Stąd też nie bez racji w połowie XVIII wieku Wolter zauważył, że „jeżeli Bóg stworzył człowieka na swój obraz, to człowiek odwdzięczył mu się tym samym.”
W nawiązaniu do tej sentencji, francuski dziennikarz Henri Fesquet, skądinąd gorliwy katolik, nie przebierał w słowach, piętnując karykaturalne wyobrażenia jakim hołdują współcześni dewoci. W książce pt. „Katolicyzm jutra” wydanej w 1962 roku w Paryżu pisał: „Bóg wielkich czarów, drwiący z praw natury(…). Bóg wysłuchujący uważnie najdziwniejszych próśb, który ułatwia zdanie egzaminu leniuchowi, bo babcia zapaliła świeczkę(…). Bóg tanich cudów, przerywający ból zęba i wywierający wpływ na szczęśliwe ocielenie się krowy, Bóg kręcących się stolików, duchów, rozdwojenia jaźni — tych wszystkich tandeciarskich nadzwyczajności, które podniecają stare panny i wywierają dreszcz emocji u małych ministrantów.”
Z rozmysłem przedstawiam powyższe refleksje dla zobrazowania duchowego klimatu teatru Tadeusza Kantora i jego aktorów, do których należał śp. Wacław Janicki. Dzięki ich artystycznym dokonaniom lepiej rozumiemy, że sztuka może być „piątą Ewangelią”, która aktualizuje teologiczne wątki. Kantor mawiał, że „każdy prawdziwy artysta ma obowiązek być na swój sposób wierzący”. Nie znaczy to oczywiście, że wzorem XVII-wiecznego hiszpańskiego pisarza Pedro Calderóna de la Barca ma wystawiać dramaty liturgiczne, misteria czy moralitety. Chodzi raczej o umiejętność wysupłania cienkiej nici łączącej człowieka z Bogiem w sytuacji, gdy dzisiejszym ludziom jawi się On jako Wielki Nieobecny. Jego istnienie musi być wyrażone za pomocą symboli i wyrażeń pozornie odległych od oficjalnej teologii. Pierwowzorem owej chrześcijańskiej teatralności jest wędrówka do Emaus. Finał tej biblijnej sceny, w trakcie której uczniowie rozpoznają Zmartwychwstałego Jezusa przy łamaniu chleba jest w samej swej istocie paradoksalny. Moment poznania Boga jest bowiem zarazem kresem tego, co widzialne i końcem przedstawienia. Nie da się zajrzeć za horyzont życia. Epifania, która jest jak rozbłysk zorzy polarnej ma to do siebie, że zdarza się rzadko i trwa krótko. Pozostawia jednak niezatartą pamięć o istnieniu tajemniczego światła i pragnienie kolejnej iluminacji.
Teatr Śmierci, jak powszechnie nazywano ostatni etap działalności Tadeusza Kantora, coraz wyraźniej zmierzał w stronę Teatru Miłości. Dwa miesiące przed swoim odejściem jego twórca powiedział: „Prawdziwy testament, jedyny jaki akceptuję, nie jest dla przyszłych pokoleń, on jest dla miłości, służy do opowiadania o niej. Tworzenie dla przyszłych pokoleń to głupota. Mnie interesuje testament miłości”.
Corocznie 8. grudnia w rocznicę śmierci Kantora, na ulicy Kanoniczej 5, pod Wawelem stawały żywe pomniki. Zgarbiony pod ciężarem waliz i plecaka Wieczny Wędrowiec przywoływał na pamięć starożytną idę człowieka w drodze, który jako homo viator zmierza w kierunku obranego celu, aby innym razem błąkać się po ziemi wygnania.
Tuż obok wędrowca przy dźwiękach żydowskich pieśni nieruchomiały na kwadrans sylwetki dwóch chasydów z Deską Ostatniego Ratunku. Przez 29 lat odgrywali tę rolę bracia bliźniacy, Lesław i Wacław Janiccy, a przy tej okazji chętnie wyjaśniali, że podtrzymywany przez nich rekwizyt nie jest ostatnią deską ratunku, ale deską ostatniego ratunku. „Ostatni ratunek” przywodzi na myśl sprawy ostateczne, to, co obchodzi nas najbardziej. Dla kogoś jest to sztuka, dla innych miłość, szczęście lub zbawienie. Czyżby były to pseudonimy, którymi podpisuje się Boski Reżyser w Wielkim Teatrze Świata?
Kierując wzrok w stronę trumny śp. Wacława Janickiego myślę o człowieku naturalnie dobrym, delikatnym, wrażliwym, zorientowanym na innych. Z jego otwartego serca i bystrego umysłu płynął dowcip, który bawił, poruszał, zaciekawiał. Był człowiekiem niezwykle życzliwym. Przykładnym mężem, ojcem i bratem, kolegą i przyjacielem. Dobre uczynki, które zgromadził na swoim koncie nie wynikały z chłodnej kalkulacji, żeby stanąć przed Bogiem z wypchanymi kieszeniami. Żył wbrew najbardziej rozpowszechnionej herezji, wedle której zasługi zapewniają zbawienie. W jego przypadku, akty dobroci były szczerym odruchem serca wypełnionego miłością, nie zaś strategią szturmowania bram raju. Był człowiekiem wielu talentów. Ukończył historię sztuki na UJ, zawodowo zajmował się obróbką szlachetnych kamieni, jednak jego największą pasją i życiowym powołaniem był teatr. Miał go we krwi, był niejako zrośnięty ze swoimi artystycznymi kreacjami.
Na koniec powrócę do hymnu „Subvenite, Sancti Dei”, aby odczytać modlitewne strofy i prosić o wieczne zbawienie dla śp. Wacława Janickiego. Wszyscy zebrani wokół jego trumny żywimy głęboką nadzieję, że w radosnym pochodzie przejdzie po desce ostatniego ratunku i znajdzie spokój w niebieskiej chwale.
Anielski orszak niech twą duszę przyjmie
Uniesie z ziemi ku wyżynom nieba
A pieśń zbawionych niech ją zaprowadzi
Aż przed oblicze Boga Najwyższego. Amen
Ks. Andrzej Augustyński
Homilia wygłoszona podczas mszy św. żałobnej w intencji śp. Wacława Janickiego