Przez 25 lat osoby odwiedzające bazylikę Mariacką były witane przez uśmiechniętą postać z długimi siwymi włosami, ubraną w kolorową kamizelkę ozdobioną tarczami szkolnymi. Każdego, kto chciał posłuchać opowieści o Ołtarzu Wita Stwosza w swoją opiekę brał Władysław Ślazyk, przez wielu nazywany prekursorem profesji XX-wiecznego przewodnictwa po kościele Mariackim. O tej wielobarwnej postaci opowiada ks. inf. Bronisław Fidelus.
Postać Władysława Ślazyka nierozerwalnie związana jest z Ołtarzem Wniebowzięcia NMP, którym zajmował się przez 25 lat. Trudno więc o nim mówić nie wspominając o losach stwoszowego dzieła tuż po II wojnie światowej.
Długa była droga powrotu ołtarza do kościoła Mariackiego po II wojnie światowej. Wszystkie obiekty zabytkowe, które wracały do Polski były przekazywane państwu polskiemu, a komuniści zgodnie ze swoją ideologią uważali, że jest to dzieło artystyczne i nie powinno być w kościele, tylko powinno być udostępnione społeczeństwu, ludziom pracującym miast i wsi. Warto tu wspomnieć o małym wydarzeniu, o którym się rzadko mówi. Kiedy sprowadzono ołtarz z Norymbergii jedna z figur została umieszczona w kościele Mariackim, a dopiero później wzięto ją do konserwacji na Wawelu. Częściej się opowiada, że wszystkie figury od razu trafiły do pracowni konserwatorskich. Po renowacji ołtarz wystawiono na Wawelu i dopiero w 1957 r. po wielu staraniach ks. Machaya powrócił na swoje pierwotne miejsce. Ołtarz był podziwiany, zachwycano się nim, ale zapominano o jego sakralnej roli. Na szczęście po jego powrocie ludzie powrócili do modlitwy przy nim, do oddawania czci Panu Bogu, a szczególnie Matce Bożej Wniebowziętej.
Czy mimo czasów komunizmu turyści indywidualni lub wycieczki chętnie odwiedzali bazylikę, żeby zobaczyć ołtarz Wita Stwosza? Można to porównać do obecnego ruchu turystycznego, kiedy tuż przed otwarciem drzwi dla turystów przed kościołem ustawiają się długie kolejki?
To były inne czasy. Nie było wówczas takiego ruchu turystycznego jaki jest obecnie. Było to spowodowane przede wszystkim zamkniętymi granicami i „świeckością” państwa. Młodzieży, która przyjeżdżała zwiedzać Kraków nie zabierano do kościołów, nie chciano pokazywać powiązania z Kościołem. Ale oczywiście przychodziły niektóre grupy szkolne, najczęściej ze swoimi nauczycielami. Wtedy jeszcze nie było oddzielonej części na modlitwę od części do zwiedzania. Pamiętam, że jak byłem jeszcze wikarym, jeden z księży głoszących kazanie musiał je przerwać i upomnieć grupę około 40 osób, które oglądały bazylikę. Cały dzień kościół był otwarty. Panował bałagan.
To dlatego ks. Machay na początku lat 60. poprosił o pilnowanie porządku w bazylice i o opiekę nad dziełem Wita Stwosza Władysława Ślazyka?
Jak przyszedłem tutaj jako wikary, Władysław Ślazyk już był. Ale jest bardzo prawdopodobne, że z takich właśnie względów ks. Machay – ówczesny archiprezbiter – poprosił go o pomoc. Nie był zatrudniony na etacie. Z ofiar, które odwiedzający składali do skarbony część była jego jakby honorarium wolontariackiego, a część była utrzymanie kościoła, bo „wejściówek” wtedy nie było. Raz wybuchł mały skandal właśnie przez tę skarbonę – przyszła wycieczka towarzyszy ze Związku Radzieckiego oprowadzona przez towarzyszy partyjnych z Polski, po obejrzeniu ołtarza, Władysław zachęcał ich wszystkich, żeby złożyli ofiarę. Podniosło się wśród nich wielkie oburzenie, protesty, że nakłania się ich do wspierania działań Kościoła. To pokazuje, że nie zawsze było łatwo pełnić funkcję opiekuna dzieła Wita Stwosza i porządkowego. Można się było bardzo narazić.
Jak wiemy Władysław Ślazyk nie był zwykłym opiekunem ołtarza, ale również opowiadał turystom o dziele, przedstawiał jego historię i objaśniał jego znaczenie. Można go więc nazwać prekursorem funkcji przewodnika po kościele Mariackim?
Myślę, że w jakiś sposób tak. Objaśnił, pokazywał, opowiadał. Był bardzo przywiązany do ołtarza i zdawał sobie sprawę z jego wielkości i tę wielkość przekazywał innym. Nie był historykiem, ale w wspaniały sposób objaśniał najważniejsze fakty związane z ołtarzem, z polichromią, z wyposażeniem liturgicznym. Mówił z uczuciem, uzmysławiał społeczeństwu jaką to dzieło jest bezcenną wartością dla naszego narodu. Ale przede wszystkim przekazywał pewne podstawowe prawdy wiary, które turyści mogli odczytać z poszczególnych scen jako dowód naszej wiary i wiary naszych ojców. A dodatkowo mówił, że tego ołtarza nikomu nie oddamy. Każdej grupie powtarzał, że Amerykanie chcieli kupić ten ołtarz i dawali tyle złota za niego ile waży, jednak spotkali się z odmową.
Jednak wydaje się, że spośród różnych grup, które odwiedzały bazylikę to wizyty dzieci i młodzieży sprawiały naszemu przewodnikowi najwięcej radości.
To prawda. On bardzo lubił dzieci i młodzież. Na powitanie zawsze wymieniał, które znane osobistości odwiedziły już bazylikę, a później opowiadał o żółtej ciżemce, przechodząc do historii ołtarza. Wtedy jeszcze każda szkoła miała tarczę i jej uczniowie chodzili z przypiętą na mundurku. Władysław zawsze je prosił, żeby mu jedną zostawili. Często od razu przy nich przypinał sobie na kamizelce jako symbol ich obecności. Miał taką fantazję, że nosił kamizelkę i pelerynę z tarczami. W kamizelce chodził po kościele Mariackim, natomiast pelerynę zakładał na większe uroczystości. Pamiętam jak na procesji św. Stanisława z Wawelu na Skałkę szedł tuż za krzyżem w tym „służbowym” ubraniu, i wszyscy patrzyli na niego ze zdziwieniem.
Ludzie nie uważali go za dziwaka, albo nawet za wariata?
Zwracał na siebie uwagę i ludzie mogli go uważać za dziwaka, ale na pewno nie był wariatem. Był bardzo uprzejmy, kulturalny, zawsze uśmiechnięty, kłaniał się pięknie. Był postacią mile wspominaną przez tych, którzy przyszli zwiedzać kościół Mariacki. Języków obcych nie znał, chociaż wielu się wydaje, że znał, bo wszystkich zagranicznych gości witał w ich języku ojczystym. Ale przez to witam czy dzień dobry powiedziane po węgiersku, włosku czy angielsku już od początku dawał odczuć gościom jak ważna jest ich wizyta w bazylice. Jak oni są ważni.
Wiemy już jaki Władysław Ślazyk był zawodowo, ale jego nietuzinkowy życiorys pokazuje, że był nie tylko dobrym opiekunem ołtarza, ale przede wszystkim wspaniałym opiekunem rodziny. Często opowiadał o swoich wychowankach?
Raczej o tym nie mówił, chociaż czasami przyprowadzał dzieci do bazyliki. Był bardzo skromnym człowiekiem. Wszyscy w kościele Mariackim wiedzieliśmy, że jest kawalerem, ale wychowuje dzieci swoich sióstr, które bardzo młodo owdowiały. Jego rodzina nie była bogata, a on starał się utrzymywać swoich krewniaków. Kształcił ich i to owocowało. Mieli oni do niego ogromny szacunek. Dla mnie to najważniejsze, że był dobrym człowiekiem.
Dobry człowiek, dobry kustosz mariackiego ołtarza i dobry aktor?
Tak, po części aktor też. Był głównie statystą, grał w filmach, które były kręcone w Krakowie, nawet na placu Mariackim. Zagrał między innymi w filmie „Kopernik” czy w „Weselu” Andrzeja Wajdy. Z tego angażu ogromnie się cieszył. Grał również w „Historii żółtej ciżemki”, która przecież tak nierozerwalnie jest związana z losem ołtarza. Swoim wyglądem pasował do tamtych czasów. Można powiedzieć, że był dla naszego środowiska postacią charakterystyczną, która jakby zeszła z mariackiego ołtarza i objaśniała jego poszczególne sceny. Uśmiechnięty, spokojny, starszy człowiek z długimi, siwymi włosami wspaniale współgrał ze stwoszowymi figurami.